"Był mroźny poranek 10 lutego 1940 roku..."
Przedstawiciele przemyskiego Oddziału Związku Sybiraków Joanna Preiss – Prezes Zarządu, Mieczysław Tłuczek – Wiceprezes Zarządu, Marian Boczar – sekretarz Zarządu odwiedzili Panią Wincentynę Król – najstarszą Sybiraczkę mieszkającą we wsi Bachów, gm. Krzywcza w powiecie przemyskim.
Prezes Zarządu Głównego Związku Sybiraków Kordian Borejko odznaczył Wincentynę Król Srebrną Odznaką Honorową za Zasługi dla Związku Sybiraków. W imieniu Prezesa Zarządu Głównego dekoracji dokonał członek Zarządu Głównego Marian Boczar.
od lewej Mieczysław Tłuczek, Wincentyna Król, Joanna Preiss
Z rysu historycznego należy zauważyć, że wioska Bachów znalazła się w trudnym położeniu, gdyż w lutym 1940 roku była to już granica niemiecko – sowiecka. Nocą 10 lutego 1940 roku mieszkańców wywieziono i zesłano na Sybir a wieś spalono.
Głównym celem spotkania z Panią Wincentyną była potrzeba utrwalenia dla potomnych wspomnień z deportacji na Sybir. Pani Wincentyna tak wspomina ten czas:
Był mroźny poranek 10 lutego 1940 roku. Miałam 14 lat. Jak co dzień wstałam razem z mamą i poszłyśmy doić krowy do obory. Mróz był bardzo silny jak wracałyśmy z mamą do domu z mlekiem ręce nam zamarzały. Mój ojciec oraz dwaj bracia Władzio 4 lata i Szczepan 7 lat leżeli jeszcze w łóżku.
Nagle usłyszeliśmy potężny łomot do drzwi. Do domu wszedł potężny mężczyzna w czapce z czerwoną gwiazdą i kożuchu przepasanym pasem. Wraz z nim do domu wtargnęli towarzyszący mu „sołdaty” i mieszkańcy wioski pochodzenia ukraińskiego; bo w naszej wiosce przed wojną mieszkali Polacy, Ukraińcy i Żydzi.
Na zdjęciu od lewej Wincentyna Król. Marian Boczar i Joanna Praiss
Mężczyzna w czapce z gwiazdą krzyczał: „Sobierajsza idemu na komendu, bo ty majesz
broń”. Oniemieliśmy wszyscy ze strachu. Ojciec zaczął się tłumaczyć, że nie ma żadnej
broni, że to jakieś kłamstwo... Sołdat tylko warknął pod nosem i przystawił ojcu broń do
skroni mówiąc: ,,wychodi bo zastrelul”. Nie wiedzieliśmy co mamy robić. Mama jak
w amoku zaczęła szukać jakiś ubrań dla nas, moi bracia płakali i krzyczeli z przerażenia.
Ja sama nie wiedziałam co mam robić, czego szukać. Nagle zauważyłam moją małą figurkę Matki Boskiej Różańcowej, którą kupiła mi babcia jak byłyśmy na Kalwarii Pacławskiej. Do tej figurki zawsze się modliłam gdy było mi smutno, kiedy tęskniłam za moją prawdziwą mamą, która zmarła gdy miałam 5 lat (wychowywała nas druga żona ojca). Tylko tą figurkę zdążyłam wziąć i schować pod płaszcz, który ubrałam w pośpiechu. Wszyscy w ogromnym przerażeniu wybiegliśmy z domu, a tam stały już podstawione sanie. Kazali nam wszystkim do nich wsiadać i wziąć koce i poduszki. Niestety nie wzięliśmy nic do jedzenia, bo chleba nie mieliśmy, bo zanim przyszli po nas mama miała wsadzać ciasto do pieca by był świeży chleb na śniadanie. Wszystko zostało w domu. Ruszyliśmy bez śniadania z niczym, nie wiadomo gdzie, po co i nie wiadomo za co. Byliśmy zmarznięci i przerażeni ze strachu. Zauważyłam, że jedzie więcej takich sani jak nasze. Wywożeni byli nasi sąsiedzi, znajomi i rodzina. Rozlegał się płacz dzieci, krzyk i szloch kobiet przerywany co chwilę srogimi upomnieniami ,,sołdatów”. Mróz panował srogi, słychać było trzask sań na zamrożonym śniegu. Mój ojciec w milczeniu, blady z przemarznięta twarzą szedł obok sań. Widziałam po drodze jak
z przerażenia umierali ludzie. Ich ciała były wyrzucane z sań na śnieg i korowód pełen płaczu strachu i lęku ruszał dalej. Nie mieliśmy pojęcia gdzie nas wiozą, nikt nie odpowiadał na pytania.
Tak po całym dniu jazdy dojechaliśmy do Przemyśla na Bakończyce. Stał tam bardzo długi pociąg, a na przedzie miał czerwoną gwiazdę (…)
Ze wszystkich stron zjeżdżały sanie pełne kobiet, dzieci i starców i mężczyzn. Kazali nam
wysiąść z sań i prowadzili do wagonu. Pamiętam jak litości wołały kobiety, którym zabierano maleńkie dzieci owinięte w beciki i wrzucano je do kontenera, tak jak śmieci. Matki tych dzieci szalały z rozpaczy. Słychać było też strzały- zabito kobietę, która uporczywie broniła swojego dziecka przed wyrzuceniem, przed śmiercią.
Podeszliśmy do wagonu. Był to wagon bydlęcy z małymi okienkami u góry i 3 półkami po bokach. Między deskami były przerwy, które były zamarznięte. Na środku wagonu stał żelazny piecyk, a w rogu była wycięta dziura, tzw. toaleta. Zapędzono tam około 40 osób. Słyszałam silne uderzenie zamykanych drzwi i zasuwaną ogromną zasuwę. Wyszłam razem z braćmi na górną półkę gdzie były zamarznięte okienka, wydrapałam dziurę i widziałam dużo sań na, których wciąż zwożono ludzi. Niektórzy z nich rzucali się do ucieczki, wtedy padał strzał i już było po wszystkim. Pociąg powoli zaczął ruszać stuk żelaznych kół o tory był straszny wręcz przeraźliwy. Byliśmy bardzo głodni, cały dzień nic nie jedliśmy. Trzęśliśmy się z zimna i strachu. Przytulałam do siebie swoich małych braci, którzy usnęli wtuleni w moich ramionach. Jechaliśmy tak dzień i noc, aż pociąg zatrzymał się w Kijowie. Tam dostaliśmy zupę, a raczej coś, co ją tylko przypominało. Była to woda lekko zagęszczona kaszą, w której pływały rybie głowy i malutki kawałeczek czarnego, ciężkiego chleba. Mimo to jakaż była to radość móc zjeść cokolwiek, gdy człowiek przymierał już głodem.
Tak jechaliśmy trzy tygodnie. Raz na dobę pociąg się zatrzymywał, pobierał opał i wodę. Dojechaliśmy do miasta i stacji Ufa i pociąg się zatrzymał. Kazano mi i innym dwóm dziewczynkom, takim jak ja, szybko wysiąść z wagonu i nabrać ze studni wiadro wody. Wyskoczyłyśmy z pociągu. Studnia była około 100 m od torów, zaczęłyśmy pompować wodę, gdy zauważyłam, że nagle pociąg rusza. Zaczęłyśmy biec coraz to szybciej za pociągiem, ludzie z wagonu wystawiali do nas ręce, krzycząc żebyśmy biegły szybciej. Biegłam ile miałam sił, jednak szybciej już nie dałam rady bo byłam osłabiona. Zaczęłam krzyczeć żeby na nas zaczekali, mamo tato ratujcie. Nagle upadłam, próbowałam wstać, ale nie miałam już sił. Dziewczynki, które były ze mną zostały z tyłu, leżały wyczerpane na torach. Próbowałam jeszcze iść na kolanach po torach i śniegu, ale krew zaczęła mi z nich płynąć bo były obdarte i przemarznięte. W rękach ściskałam śnieg, z rozpaczy darłam lód paznokciami, które mi zamarzały, a w piersiach czułam silny ból. Pociąg oddalał się, robił się coraz mniejszy, aż w końcu znikł. Byłam przerażona. Przypomniałam sobie, że mam w kieszeni figurkę Matki Boskiej. Wyciągnęłam ją z kieszonki i prosiłam: Matko moja ratuj nas, spraw bym jeszcze odnalazła rodziców i braci. Nagle usłyszałam krzyk: ,,schodij, schodij”. Krzyczał do nas jakiś mężczyzna w kożuchu z bronią w ręku. Wylęknione natychmiast się zerwałyśmy z torów i pobiegłyśmy w kierunku stacji. Było tam wiele ludzi z walizkami, tobołami. Zaczęłyśmy biec pomiędzy nimi bo wydawało mi się, że odnajdę wśród nich rodziców i braci. Ciągle miałam wrażenie, że ich widzę, ale gdy podbiegałam okazywało się, że to obcy ludzie. (…)
Tak minął dzień. Byłyśmy wyczerpane i na wpół żywe ze strachu, zimna. Nie wiedziałyśmy gdzie się podziać, był bardzo duży mróz i dużo śniegu. Byłyśmy zmarznięte i głodne. Ja choć byłam nieśmiała, zaczęłam prosić przechodzących ludzi o coś do zjedzenia. Zagadnęłam kobietę, która szła ulicą. Prosiłam o coś do jedzenia, mówiąc, że jesteśmy bardzo głodne, zmarznięte, że zostałyśmy tu same, a pociąg odjechał z naszymi rodzinami. Kobieta bardzo się zdziwiła. Nie rozumiała kim jesteśmy i co tu robimy, dokąd jechałyśmy tym pociągiem. Tłumaczyłam jej, że jesteśmy z Polski i sowieci wiozą nas nie wiadomo dokąd. Kobieta zaprosiła nas do swojego mieszkania, dała zjeść i pozwoliła się ogrzać. Bardzo długo tłumaczyłyśmy jej nasze pochodzenie, bo prawie nic nie wiedziała o Polsce. Po chwili zastanowiła się i powiedziała nam, że niedaleko jest placówka czerwonego krzyża i że jest również polska. Bardzo się ucieszyłyśmy. Ta dobra kobieta zaprowadziła nas tam, pożegnałyśmy się i odeszła. Weszłyśmy do budynku, gdzie było dużo wojskowych.
Podszedł do nas mężczyzna w mundurze i zapytał się po polsku, co tu robimy i skąd jesteśmy. Radość we mnie wstąpiła jak usłyszałam polską mowę. Było ich trzech, wojskowych. Rozpłakałam się i przez łzy trudno mi było cokolwiek powiedzieć. Moje koleżanki były młodsze ode mnie, więc to ja musiałam odpowiadać na zadawane mi pytania. W sercu czułam, że nam pomogą, bo przecież jedną ręką ściskałam moją figurkę Matki Boskiej różańcowej. Mężczyźni postanowili nas przenocować. Zaprowadzili nas do pomieszczenia, gdzie był duży piec. Dali nam jedzenie i wodę do umycia się. Gdy już zjadłyśmy i umyłyśmy się weszłyśmy na piec. Było tam bardzo ciepło więc szybko zasnęłyśmy. Czułam tylko cały czas silny ból w kolanach. Rano przyszedł ten sam wojskowy i powiedział nam, żebyśmy poczekały, bo może uda się coś zrobić. Moje serce napełniło się radością i nadzieją, że może jeszcze będę z rodziną. Kazano nam iść na stację i czekać pociągu, który przyjedzie stamtąd, dokąd odjechał pociąg, którym jechałyśmy.
Wyszłyśmy na stację. Jak przyjechał pierwszy pociąg, dalej biegałam od mężczyzny do mężczyzny, widząc w każdym. mojego ojca lub małych chłopców, w których widziałam moich braci. Lecz nadzieja powoli opadała, przychodził znów lęk i starach. Ze zmęczenia usiadłam na ławeczce i znów ręką ściskałam moją figurkę Matki Boskiej i prosiłam o cud. Po chwili rozległ się gwizd lokomotywy i odgłos zbliżającego się pociągu. Nadzieja wróciła. Pociąg przyjechał powoli. Jak się zatrzymywał widziałam ogromną parę buchającą z niego i słyszałam pisk hamulców. Podbiegłam do niego. Wielu ludzi wysiadało z różnymi tobołami, tak że było się aż trudno przemieszczać. Nagle poczułam, że serce mi prawie staje, w piersiach brakuje oddechu, a oczami widzę mojego tatę. Krzyknęłam: „tato” i rzuciłam mu się w ramiona, a za mną moje koleżanki Gienia i Weronika, bo tak miały na imię. Uściskom nie było końca i radości, że odnalazłam ojca.
Mieliśmy wtedy dużo szczęścia, bo zabraliśmy się następnym pociągiem kierunku tego, który nas zostawił. Po kilku godzinach jazdy pociąg zatrzymał się na małej stacji. Widać tylko było stojące tam wagony i dużo węgla. Po wyjściu z wagonu było tak dużo śniegu, że sięgał nam aż do pasa. Czułam ogromny ból w nogach, paliła mnie skóra i odchodziła od ciała. Wiktoria czuła się bardzo źle, mocno kaszlała, skarżyła się na silny ból w piersiach i plecach. Była coraz słabsza, a ja z trudem wlokłam ją idąc wzdłuż torów, gdzie na bocznicy stały odstawione 2 wagony. Obok nich stali sowieci z bronią. Podeszliśmy do wagonu, otworzyli zasuwę i wtedy zobaczyłam. Że są tam ludzie i moja rodzina, z którą jechałam. Mojej radości nie było końca, mimo bardzo nasilającego się bólu nóg. Za godzinę może dwie zatrzymał się przejeżdżający pociąg i dopiął nasze wagony. Tak jechaliśmy kolejne dni, zatrzymując się raz na dobę, by dostać zupę z rybich głów z czarnym chlebem, która była okropna, ale ratowała nam życie.
Nagle pociąg zaczął hamować. Znów wydrapałam dziurę w zamarzniętym okienku i zobaczyłam tylko równe pola, które pokrywał chyba dwu metrowy śnieg. Były tam jakby wąskie drogi, odgarnięte pomiędzy ścianami śniegu. Na tych drogach stało dużo sań, ustawionych rzędem, zaprzęgniętych po dwa konie. Pociąg się zatrzymał. Głośno otworzono zasuwę i drzwi do wagonu. Wysiedliśmy.
Był to świat śniegu i mrozu. Kazali nam wsiadać do sań, których później naliczyłam około trzydziestu. Tymi saniami jechaliśmy prawie cały dzień, przez ogromny las. Oprócz niego nie był tam nic. Wreszcie dojechaliśmy do jakiś baraków. Było to kilkanaście, długich i niskich, po środku, których stały dwa mniejsze. Ustawiono nas wszystkich na środku tego placu, jak skazańców. Z jednego z budynków wyszedł komendant i jeszcze dwóch milicjantów. Zaczęli nam po rosyjsku wydawać polecenia.
Nic z tego nie rozumiałam, świat wirował mi przed oczami, czułam tylko bardzo silny ból nóg. Za tymi barakami zauważyłam ogromnie szeroką rzekę i stosy drzewa, które jacyś ludzie przetaczali. Kiedy te duże kłody spadały w śnieg, wyglądało to, jakby tony śniegu ulatywały W górę. Nagle mama szarpnęła mnie za rękę i zaczęliśmy iść w stronę tych baraków. Weszliśmy do jednego. Była tam szeroka i długa sień, a po bokach większe i mniejsze pomieszczenia. Weszliśmy do jednego z nich, który wskazał nam milicjant. Były tam drewniane prycze, na środku stał żelazny piecyk, w którym palił się ogień, a obok leżały drwa. Zostaliśmy rozlokowani po kilka rodzin w jednym pomieszczeniu. Mieliśmy ze sobą jakąś odzież, wziętą W pośpiechu z domu, więc mama rozłożyła ją na pryczach i tak się położyliśmy spać. Po miesiącu siedzenia na półce, to tu mogłam wyprostować swoje obolałe nogi. Na drugi dzień rano, już nie wytrzymałam i zaczęłam oddzierać szmatę, którą miałam owinięte kolana. Był to ogromny ból na chustce oddarłam kawałki skóry i ciała, pojawiła się również ropa, ciało odchodziło mi od kości. Ból był nie do zniesienia.
Moja koleżanka Gienia dostała bardzo wysokiej gorączki i bardzo osłabła. Leżała na pryczy przeraźliwie blada, nie mogła już mówić... Rano przyszedł też komendant i zwołał wszystkich na plac przed barakami, a na dworze panował siarczysty mróz, przez chwilę stania nawet rzęsy mi zamarzały. Komendant stanowczym głosem, wręcz krzycząc zaczął mówić, kto pójdzie do pracy, do lasu. Pracować mieli wszyscy. Kobiety i mężczyźni od 16 do 66 lub 70 lat. Ja byłam za młoda do pracy w lesie, miałam dopiero 14 lat. Dostaliśmy też rozkaz nieoddalania się od baraków, a za nieprzestrzeganie - kula w łeb. Sybir był bardzo srogi. Śniegu było wszędzie na pewno z metr, a w niektórych miejscach to człowieka nawet nie było widać, do tego były ogromne mrozy. I tak ludzie szli do pracy w lesie. Mężczyźni dostali piły ręczne i siekiery, mieli ciąć drzewa i codziennie wyrobić cztery kubiki drzewa. Kobiety miały zbierać i palić gałęzie. Jak zostało ścięte drzewo i spadło w śnieg, to widać go nawet nie było.
Ludzie szukali pnia i gałęzi w śniegu. Kobiety były całe ze śniegu od szukania konarów,
następnie je paliły na ogniskach, gdzie od ciepła ognia ubrania robiły się mokre, a później z powrotem zamarzały. Bardzo marzły i płakały, bo nie wytrzymywały tamtego klimatu. Te, które były ze wsi, przyzwyczajone do roboty wytrzymywały, ale te z miasta nie radziły sobie, chorowały i umierały.
Ja i moi bracia zostaliśmy w baraku. Najgorszy był głód. Mali bracia płakali, prosili o coś do zjedzenia, a ja nic nie miałam. Codziennie kazano nam tzn. mnie i innym młodym lub staruszkom, którzy nie szli do pracy iść do „sklepu” po chleb i porcję kaszy. Chleba dostawaliśmy 1 kg. Na dobę na dorosłego człowieka i 60 dkg dla dzieci i starców. Chleb ten był czarny i ciężki. Ten kilogram to była tak mało, że ja sama zjadłabym go na raz, a to trzeba było zjeść troszkę i zostawić na następny dzień. Zawsze długo czekaliśmy na ten chleb. Bywało to nawet 2 godziny na 30-35 stopniowym mrozie. Staliśmy zawsze stłoczeni w kupkę, by było nam wszystkim cieplej. Zawsze prosiłam swoją Matkę Bożą, by miała nas w opiece. Pracowali tam też Tatarzy, którzy najmowali się do pracy. Mieli stołówkę do, której nie wolno nam było wchodzić. Pewnego razu gdy tak staliśmy na polu na mrozie, podeszła do mnie pani doktor, która tam pracowała. Kobieta ta, zapytała mnie czy umyłabym jej w mieszkaniu podłogę. Od razu się zgodziłam. Doktorka dała mi wodę, szmatę, szczotkę i kazała myć. Ja powoli się schyliłam, bo bolały mnie bardzo kolana. Pani doktor zauważyła to i kazała pokazać. Jak odwinęłam szmaty ręce załamała. Na nogach były głębokie dziury, ciało ropiało, aż kości było widać. Zalała te dziury jakimś płynem, który bardzo piekł i owinęła czystym bandażem. Podłogę umyłam, jak tylko umiałam najlepiej. Pani doktor powiedziała, że mam przyjść jutro i wyprać jej łachy. Oczywiście się zgodziłam. Za tą pracę dostałam troszkę gotowanej kaszy. Biegłam do baraku szczęśliwa, że będę mogła zagotować baniak wody i wsypać do niej trochę kaszy, bo jak przyjdą z lasu mama i tata zmarznięci, to choć tyle zjedzą oni i moi bracia. Ja już nie jadłam, bo zjadłam na stołówce. Tak zaczęłam chodzić do pani doktor. Z czasem myłam całą stołówkę, za co dostawałam porcję kaszy i trochę chleba dla braci. Codziennie pani doktor opatrywała mi nogi i zaczęły się goić. Ból zmniejszał się.
Pewnego poranka, jak rodzice już poszli do pracy do lasu, moi bracia przytuleni do
siebie zaczęli bardzo płakać, bo chcieli coś zjeść. Ja nic nie miałam. Płacz ten usłyszał
komendant, który właśnie tamtędy przechodził. Wszedł do środka, a za nim wszedł milicjant. Komendant zapytał: ,,Diewoczka zaczut malcziki tak placzu?” Ja odpowiedziałem, że chcą jeść, a ja nic nie mam. Uważnie popatrzył, przeszedł przez pomieszczenie i powiedział: ,,Utrom tego malego maliczka zaprowadysz do sadoczka”, a ja nie wierzyłam w to, co usłyszałam, po chwili komendant jeszcze raz powtórzył, wtedy byłam już pewna. Chodziło o żłobek, który był tam dla małych dzieci Tatarów, którzy tam pracowali. Jak bardzo się cieszyłam, że brat Władzio dostanie tam jeść. Następnego ranka zaprowadziłam brata do żłobka, chętnie tam został. Ja jak zawsze prałam, sprzątałam, myłam i cieszyłam się, że poza skąpą normą jedzenia, którą dostawali rodzice, mogłam jeszcze dostać dodatkową porcję kaszy pomaszczonej olejem. Jak wracałam do domu gotowałam wodę i dawałam tą kaszę. Tak wychodziła taka lekka zupa. Herbatę gotowałam z patyków z malin. Była gorzka, ale nam i tak smakowała. Tak mijały miesiące i pory roku. Ludzie pracowali, wielu umarło z głodu, mrozu, choroby i wycieńczenia. Modliłam się do Matki Bożej którą miałam, byśmy mogli kiedyś wrócić do Polski.
Nie bili nas, kazali tylko pracować. Często mówili: „Wam w Polsce było dobrze, inni za was musieli pracować..” Ludność cywilna patrzyła na nas ze zdziwieniem i pytała skąd jesteśmy
i co tu robimy. Nie mieli pojęcia o Polsce i naszej krzywdzie. Warunki do przeżycia były
bardzo trudne, ale ludzie się wzajemnie szanowali, jeden drugiemu pomagał. Żyliśmy
nadzieją, że to wszystko kiedyś się skończy. Był z nami i pracował młody ksiądz. Bardzo
skromny i cichy. Nosił na sobie worek z przędziwa, przepasany sznurem i miał powieszony
różaniec, na którym nie raz widziałam jak się modlił.
Gdy wybuchła wojna niemiecko - radziecka ożyła w nas nadzieja. Pewnego dnia
przyjechało do nas z rejonu trzech mężczyzn, wezwali wszystkich na plac i powiedzieli:
„jesteście Wolni.” Ja nie wierzyłam, patrzyłam na ludzi zebranych wokół; jedni słabli inni
zaczęli skakać z radości. Mój ojciec uklęknął na kolana i zaczął płakać, ale to był płacz
radości. Ja objęłam swoich braci, razem płakaliśmy i śpiewaliśmy z radości. Całą noc ludzie
śpiewali radośnie, modlili się i dziękowali Bogu za uwolnienie, ja ściskałam W ręce moją
figurkę i wiedziałam, że Matka Boska ma nas w swojej opiece. Nikt nie spał na myśl o tym,
że nie będzie trzeba iść rano do lasu, do tej morderczej pracy.
Po kilku dniach przyjechały konie i powozy, które zabrały nas do najbliższej stacji.
Zostaliśmy tam wszyscy spisani i czekaliśmy na pociąg, który miał nas zabrać W kierunku
zachodniej Rosji. Patrzyłam na nas wszystkich. Jaki to był straszny widok. Każdy miał zdarte, cerowane ubrania, zamiast butów- nogi poowijane szmatami, rzadko kto miał jakieś zdarte walanki. Ludzie byli wychudzeni, ich twarze spękane od mrozu. Byliśmy jak najgorsi
nędzarze. Tamtejsi ludzie dziwnie na nas patrzyli, jedni się zatrzymywali by popatrzeć, inni
uciekali w pośpiechu. .. ale co tam, dla nas, po tym cośmy przeżyli widok zewnętrzny się nie
liczył. W sercu była ogromna radość, że po dwóch latach wyjechaliśmy z tego ogromnego
lasu, gdzie panował głód, zimno, płacz i brak nadziei.
Naczelnik rejonu mówił nam, że nie możemy jechać do Polski, bo tam wojna. My jesteśmy
teraz sojusznikami i musimy jechać do pobliskich kołchozów i tam pracować, bo nie ma
ludzi; wszyscy którzy pracowali poszli do armii. Mówił, że teraz będziemy pracować na
wspólną armię. Znów nadzieja nas opuściła, a pojawił się żal. Naczelnik kazał nam jechać
najbliższym pociągiem i wysiadać w miasteczkach, gdzie na rynku będzie żywność.
Tam mamy się zgłosić do punktu rejestracji i wkrótce po tym, ktoś się po nas zgłosi.
Znowu jechaliśmy... ktoś z miasteczka dał nam bochenek chleba. Jakaż to była uczta, mimo,
że każdy dostał po małym kawałeczku, bo do obdzielenia ,było dużo ludzi. Jechało nas 28
osób.
Dojechaliśmy do rejonu Raiwka. Tam wysiedliśmy, podszedł do nas zawiadowca
stacji, starszy człowiek i powiedział, że wie kim jesteśmy i żebyśmy tu zostali. Mówił, że są
tu duże kołchozy, a ziemia urodzajna, tylko ludzi brakuje do roboty. Mówił, że tutaj
przeżyjemy. Tak czekaliśmy znowu kilka godzin. Dobrzy ludzie przynieśli nam czarnego
chleba i gotowane gęsie jajka. Po takim długim czasie zjadłam coś innego od kaszy i czarnego chleba- jajko- jak ono smakowało. Po jakimś czasie przyjechali po nas
z kołchozu.
Wsiedliśmy na wozy i tak jechaliśmy z 25 kilometrów do wsi Konstantynówka. Rozlegała się tam równina aż po horyzont, same pola nawet drzewa trudno było dostrzec. Z daleka
zobaczyłam wioskę. Piękna to była wieś. Po środku płynęła rzeczka, a po bokach stały domy
i stadka gęsi pasły się wzdłuż rzeki. Wioska wyglądała jakby była wyludniona, nikogo nie
7było widać. Jakiś starzec siedział na ławeczce i z ciekawością nam się przyglądał. Minęliśmy wioskę. W oddali zauważyłam długie budynki, większe i mniejsze. To był kołchoz, nowe miejsce naszego pobytu. Wiozący nas starszy mężczyzna mówił, że tutaj będziemy mieszkać i pracować. Zauważyłam za budynkami pole, na którym kobiety i dzieci zbierały ziemniaki.
Pomyślałam: „Matko moja, która jesteś przy mnie spraw byśmy mogli zjeść do syta
ziemniaków.” Stał tam również pusty domek pod strzechą, miał dwa okienka i drewniane
drzwi. Widać był, że jest opuszczony, bo wyschnięte, wysokie trawy otaczały go wokół. Mój
ojciec przytulił mnie i powiedział, że tu nie zginiemy dziecko, jakoś damy radę. Ja znów ręką sięgnęłam do wewnętrznej kieszonki płaszcza, gdzie była moja figurka Matki Boskiej
i prosiłam ją, aby sprawiła, żebyśmy nie głodowali. Mężczyzna zatrzymał wóz i kazał nam
wysiadać i rozpakowywać się, ale co tu było rozpakowywać. .. Mama miała mały tobołek, a w nim parę łaszków moich braci, które dostała w obozie od tatarów tam pracujących. To był nasz cały dobytek. Stanęliśmy znów u progu nowego życia, wychudzeni, obdarci
i znowu pełni niepokoju i strachu. Byliśmy wolni, a nadal musieliśmy pracować W dalekim kraju, bo nie było dokąd wracać, trwała Wojna. Z kołchozu przyszedł brygadzista
i pokazując na mały domek powiedział, że tutaj będziemy mieszkać. Otworzył drzwi, wszedł do środka, a my powoli za nim rozglądając się. W domku tym było jedno pomieszczenie. Stało tam stare łóżko z wystającymi deskami, na ścianie długa, drewniana półka i dwie ławki. W kącie stała mała półeczka i piec do palenia. Brygadzista wyszedł, a my zostaliśmy sami. Nikt tam od dawna nie mieszkał, wszystko było zniszczone i pamiętam ogromne pajęczyny, które zawijały nam się na głowach. Ale cóż było nam robić, taki los, przynajmniej byliśmy Wolni- mówił tata. Zauważyłam, że mogę moją figurkę postawić na półeczce, W honorowym miejscu. Tyle czasu ją chowałam, a teraz mogłam ją postawić by móc się do niej modlić. Ojciec powiedział, żebyśmy uklęknęli i pomodlili się, by Matka Boża nas nie opuszczała i kiedyś pozwoliła wrócić do swojego kraju. Modliliśmy się
i płakaliśmy równocześnie dziękując, że mimo wszystko jesteśmy wolni.
Wieczorem przyszedł brygadzista i zaczął objaśniać nam, co będziemy robić, co nam
Wolno, a co nie. Pracowaliśmy przy wykopkach ziemniaków. W wiosce tej żyli dobrzy ludzie. Były tam głównie kobiety, dzieci i starsi mężczyźni. Czasami przynosili nam coś do zjedzenia na obiad. Był to barszcz ukraiński z kawałeczkami mięsa. Po skończonej pracy brygadzista pozwalał nam wziąć trochę ziemniaków. Było nam wtedy dobrze, przynajmniej nie byliśmy głodni. Raniutko mama paliła w piecu, kroiła umyte ziemniaki i piekła je
w baniaku, który przyniósł nam brygadzista. Jedliśmy je na śniadanie, a w pole braliśmy do kieszeni. Tak minęła krótka jesień i przyszła zima. Mieszkańcy wioski przywieźli nam trochę opału. Były to małe kostki zrobione z wysuszonego, pomieszanego błota ze słomą. Dostaliśmy też trochę odzieży na zimę.
Kobiety były biedne, lecz co miały, tym się z nami dzieliły. Tamtejsi ludzie traktowali nas dobrze. W zimie pracowaliśmy przy suszeniu zboża. Była tam wysoka suszarnia, pod spodem stały żeliwne piece, w których palono i rurami szło ciepło do góry. My
wynosiliśmy wiadrami zboże na górę do tej suszarni. Mogliśmy wtedy sypać ziarna pszenicy
na te piece, które pękały i wtedy można było jej zjeść. Do tego garść śniegu i to nam
wystarczało. Bliżej wiosny szliśmy do ogromnej piwnicy przebierać ziemniaki, bo część
z nich zamarzłą podczas mroźnej zimy. Dostawaliśmy wtedy ziemniaki, część zamarzniętych, część dobrych. Mama dostała od kobiety ze wsi tarko do ziemniaków
i spiekła nam placki ziemniaczane na blasze. Co to była za uczta.
W kołchozie była również mleczarnia, bo chowano tam krowy. Przywożono tam też mleko
z okolicznych kołchozów i przerabiano je na masło, sery i wysyłane do rejonu, a dalej na wojnę dla żołnierzy. Zaprzyjaźniłam się z dziewczynami ze wsi, szczególnie jedną Raisa.
Pracowała ona w mleczarni. W lecie wieczorami siadałyśmy nad rzeką, a zima w domu.
Opowiadałam jej o dalekim kraju skąd pochodziłam, o Polsce. Pewnego razu Raisa
przybiegła do mnie wieczorem z wiadomością, że w mleczami potrzebują kogoś do roboty.
Powiedziała, chodź Wiera; bo tak mnie tam nazywano, napijesz się mleka, zjesz sera, będzie
dobrze. Całą noc nie mogłam spać, myślałam czy mnie tam przyjmą, przecież ja jestem Polka, a dość było miejscowych kobiet. Bardzo chciałam tam pracować. Rano przyszła po mnie Raisa i poszłyśmy do mleczarni. Raisa mówiła, żebym się nie bała, że dam radę. Bo tam kierowniczką jest dobra kobieta. Jak weszłyśmy do mleczami czułam ucisk w piersi, aż mi się ręce spociły. Bardzo się denerwowałam czy mnie przyjmie kierowniczka. Z za dużych drzwi wyszła kobieta W średnim wieku , szczupła o miłej twarzy. Podeszła do mnie
i zapytała, czy to ja jestem ta Polka - Wiera. Odpowiedziałam, że tak. Pytała, co umiem robić, odpowiedziałam jej, że wszystko umie zrobić i będę się bardzo starała jeśli mnie przyjmie.
Kobieta chwilę się zastanowiła i powiedziała że mam zostać, że zobaczy jak będę pracować.
Jak to usłyszałam miałam ochotę podbiec do niej i ja ucałować, ale nie mogłam tego zrobić.
Dziękowałam kilkakrotnie ze łzami w oczach. Raisa zabrała mnie na halę, gdzie było
przerabiane i magazynowane mleko. Było tam osiem dziewcząt, ja byłam dziewiąta.
Dobrze mi tam było, pracowałam jak tylko mogłam najlepiej. Mleko wirowałyśmy korbami w ogromnej wirówce, a kiedy to zrobiłyśmy można było napić się mleka. Robiłyśmy też sery białe, żółte i masło. Do dziś pamiętam smak tego słodkiego masła i maślanki.
W mleczarni pracowałam dwa lata. W tym czasie z wychudzonej dziewczynki stałam się 19 letnia dziewczyną, przybrałam na wadze, wreszcie dobrze wyglądałam.
Wojna się zakończyła. Dostaliśmy wiadomość, że będziemy mogli wrócić do kraju.
W nasze serca wstąpiła nadzieja, ale to nie było takie proste. Musieliśmy jeszcze rok czekać zanim zorganizowano dla nas transport.
Pamiętam jak 14 kwietnia 1946 roku mieliśmy się pakować, był to chyba najradośniejszy dzień w moim życiu, bo tęsknota za ojczyzną była ogromna. Figurka Matki Boskiej znowu była w mojej ręce przed podróżą – teraz wyczekiwaną od lat. Przed wyjściem z naszej chatki w dalekiej Rosji uklęknęliśmy całą rodziną. Dziękowaliśmy naszej Matce za opiekę przez te lata cierpienia, że dała nam wszystkim doczekać chwili, że nikt z nas nie został na dalekiej i nieludzkiej Syberii.
Do Polski wróciliśmy 28 kwietnia 1946 roku.
Komentarze
Prześlij komentarz