Widziałeś wzgórza tak zielone,
Że w piersiach dech zapiera
I obojętnie, w którą stronę
spojrzysz - horyzontu bariera
ograniczona niebem i górami
świecącymi szmaragdem trawy?
Między tym zakręty wód, odbijają chmurami.
I tylko wiatr nie jest ciekawy;
gwiżdże na ludzkie sprawy…
Trwała pielgrzymka wojsk Stadnickiego
już drugi dzień, w wielkiej spiekocie;
naprzód Kozacy, zwiadu pierwszego,
za nimi strzelców konnych krocie,
potem - wziąwszy dowódcę w środek -
ciężkiej husarii hufiec; trzy setki z okładem,
ci co zasadzce uszli, teraz morzeni głodem.
Zmęczone twarze, zdrożone, blade,
widać spod nosali hełmów brudnych,
I znów na trakcie konie piach mieszały,
(znowu mijanie obcych stron bezludnych,
gdzie dawno ludzkie stopy nie stały).
Spoza jednego szczytu, drugi szczyt się jawi
I zza zakrętu drogi- nowy zakręt się wyłania.
Lecz co to za huk? Czy to grzmot błyskawic?
To się nawet zgadza; widać migotania
na wieczornym niebie. Nad najbliższą górą,
wiszą kołtuny nadchodzącej burzy.
Ale cienka smuga nie może być chmurą!
I oto śpieszą trzej, znani piechurzy
konie za uzdy trzymają, legli na kolana:
„Tatary napaly na Babicz! Wony spalili katedżiu,
Ludiej w newoli bierut! „Widzialeś Atamana?”
Wódz wziął go na spytki: „Ile naliczyłeś mieczów?”
„Nie baczyw, ja baczyw tilki namiety tatarskich
I bahato dykunów!” Kozak w sobie się skulił,
zmizerniał jakoś (wcześniej dosyć dziarski),
zgarbił, twarzą ogorzałą do ziemi przytulił
I wystękał tylko: „Hospody, pomyłuj! Nie bijte!
Stadnicki rzucił z konia: „Głupi, dobrześ patrzył!”
Reszcie rozkazał: „Strzelcy - ubijcie
Tatarów we wsi! Huzary - znacie swój obrzadek!
Formować szyki i na znak lance pochylać
I nawet jurty musicie dziurawić, by żaden
Tatar, w zmierzchu nie dał dyla.
Wkrótce ocalimy wieśniaków i osadę!
Dziś już odpoczniemy, ukryci za górami,
niewidoczni dla najeźdźców ze wschodu,
jutro - da Bóg zwycięstwo nad tymi łotrami,
Bandytami z tatarskiego narodu!”
I rozeszli się w milczeniu, by drzemać pod miedzą,
tylko straż swoimi szeptami przerywała ciszę,
żeby Tatar się o nich nie dowiedział,
zakazano ognia palić, mówić głośno, by wróg nie usłyszał.
Anielka - w półkoszu z zimna skulona,
rozmyślała o bliskich i jutrzejszej walce,
patrzyła w górę, gdzie gwiazd pół miliona
(spowitych w delikatnej chmur woalce)
rozświetla niebo, gdy podszedł Jaśko, karłem zwany,
w koszuli i bez pancerza. W jego dłoniach
wilcza skóra - przedmiot przez husarię używany.
Inni rycerze skóry lamparcie, tygrysie rzucali na ramiona,
Jaśko - białego wilka - dwa dni tropił i puginału
tylko używając ubił, gdy miał lat trzynaście. Teraz skóra
w mroku zdawała się plamą białą.
Po cichu na kolanach dziewki wylądowała (góra
ledwo ich dzieliła od namiotów wroga), palec
na ustach położył, by była cicho, gdy okrywał
jej skostniałe kolana. I choć to banalne -
pocałował przy tym. Przez chwilę nie dobywał
się głos z ust żołnierza, ani zaskoczonej panny.
Anielka przerwała milczenie w te słowa:
„Nie chcę byś zginął, albo został ranny,
bo dobry z ciebie człek, a nie żeś mnie adorował!”
Karzeł głową pokręcił, jakby chciał zaprzeczyć
słowom, czy myślom Anieli i mówi; „Ani myślę
ginąć, zatem niech Aniela na zapas nie beczy,
bo nie oni mnie, ale ja ich rychlej do piekła wyślę.
Zwykła, żołnierska rzecz - wojować i życie narażać,
nie raz w opresji byłem, patrzyłem jak giną kompani,
lecz panienka nie powinna się wcale tym przerażać;
nie będę kładł głowy daremnie, przyrzekam acani!”
Po takich słowach długo przytulał dziewczynę,
skórę białą poprawiał na zmarzłych kolanach.
Poranek ruszył brutalna, wojenną machinę,
Póki co trwali w uścisku do bladego rana…
A czy widziałeś jak się budzi
świt na połoninie?
Ty z góry patrzysz, widzisz ludzi
żyjących w tej krainie.
I nagle - patrzysz - błyskawica!
Za pół minuty burza sprawia ,
że taka burza - nawet wroga
nie niszczy, lecz naprawia!
Kozacy dobrze się sprawili; namioty widać z dali
I krzątające się postaci. Dobrze ukryci
za szczytem, Stadnickiego kompani stali.
Z ruchów można dociec - nie widzą bandyci,
że nad wsią rozwija się w tyralierę husaria,
strzelcy po cichu otaczają osadę. Dowódca
jak dyrygent wskazuje: „tu husarze, tam rajtaria!”
Patrzy na wszystko z buzdyganem w dłoni.
Nagle gwiżdże na palcach, gwizd niesie echo!
Na ten znak zza góry, stalowy hufiec się jawi;
I zjeżdżają ze szczytu i coraz głośniej grzechot
uprzęży słychać, coraz głębiej kopyto pole dziurawi.
Jeszcze przed chwilą lance w górze,
proporcem w pędzie powiewały,
wróżyły pomstę za Bachórzec,
im bliżej wroga - bardziej przerażały
pochylone. Tatarzy widzą Polaków,
galopujących z naprzeciwka,
wypadają ze swych biwaków -
zaczyna się nowa rozgrywka.
Kiedy Stadnicki dojrzał z góry,
że wróg z namiotów był wyskoczył;
drewniane tarcze, na nich skóry,
z łuków rażą. Wcześniej otoczył
wioskę strzelcami, teraz skinął, by ognia dali;
głośny huk strzałów, ogień z luf, dym się snuje
ze wszystkich strzelb i rusznic rajtarii.
Palą, ładują, a drugi szereg strzelców celuje
do biegających w koło Mongołów,
tumult się zrobił, chaos i zamęt
i rzadko który puścił strzałę, pospołu
uciekali za wodzem, chanem,
albo pułkownikiem, bo nahajem ich gonił
w kierunku przeciwnym, niż droga ucieczki.
Stadnicki z miejsca poznał, kto jest ten Adonis,
co w pasiastej czapie z piórem, zebrał tatarskie resztki
spod ognia hakownic i szerokim kołem
pędzi do wzgórza, gdzie Aniela z Diabłem
Łańcuckim. Stadnicki z odkrytym czołem
osłonił dziewczynę i szybko wyjął szablę.
Za późno! Persa (to on był) arkanem zawinął
I rzucił w stronę wodza - tak się mu zdawało,
ten się schylił na koniu, aby być pod liną
i tylko kontem oka dojrzał, że to Anieli ciało
zostało skrępowane, choć ledwo wystawało
z półkoszka wychylone. Stadnicki szablą
ciął na odlew i niewiele do sukcesu brakowało.
Choć przeciął pęta - Persa zręcznością diablą
wyłuskał z kolaski oplątaną stryczkiem pannę
jak orzech z łupiny. W giaurów mowie
kompanom nakazał, by rzucili się na Stadnickiego,
a gdy tamci atakowali jak bestie dwunogie,
bijąc na odlew nahajem i szablą tnąc ze świstem,
szlachcic bronił się. Tatarzy jak psy go dopadli;
jeden leży we krwi - Diabeł krzyczy: „Chryste!”
Bo i jego dościga ostrze wrogiej szabli…
Tymczasem dalej żołnierze husarii
schylili lance i z całym impetem
przez obóz, cwałem i jakby bezkarni
lecieli, jakby im z końskim oddechem
(coraz gwałtowniejszym) ubywało wrogów,
a sił przybywało. Niczym demony,
jeźdźcy apokalipsy, co gnają w amoku
i szerzą zagładę. Tak furią pędzony
pruł do przodu oddział husarzy, bódł i kłuł po drodze
wszystkich, którzy, szyszak, czy Tatara wygląd
mieli. Rycerz w skórze białego wilka wzniecał trwogę,
siekąc i dźgając z siłą niezwykłą.
Jak tabun dzikich koni, co dobił do kresu drogi
musi się zatrzymać, by głów nie strzaskać o ścianę,
tak konnica staje. Dalej San i skarpa (połamać nogi?)
Na skarpie krótko trwał wśród koni zamęt.
Biegli w sztuce jeźdźcy zawrócili swe rumaki,
jęli je rozpędzać po raz wtóry, w drugą stronę,
zwarty szpaler koni, z lekkim ladrem jednakim,
znów minęły chałupy pokrywane słomą
i strome wzgórze, gdzie u szczytu stały tatarskie namioty.
Znów siekli, kłuli wroga, wyrąbując drogę
Jak niszcząca lawa lub setki gilotyn.
Znów rycerz w białej skórze siał największą trwogę.
Im dłużej trwała ta krwawa wycieczka,
tym mniej było Tatarów w wiosce i bliżej do szczytu
gdzie ona początek miała i gdzie dzieweczka
stała z dowódcą. Jaśko patrzy w stronę miejsca ich pobytu,
widzi potyczkę. Z płuc dobywa się ryk zwierzęcy,
popędza konia, by prędzej podążyć z pomocą,
wraz z nim, cwałem gnają trzej inni szaleńcy
niczym kamienie wystrzelone procą.
Nie zdążył Karzeł, nie zdążyli kamraci -
widać, że coś złego zaszło przy zaprzęgu,
widać na wzgórzu kłębią się postaci,
zda się echo krzyk niesie: Ratuj mnie Karzełku!
Skrzydło mu furczy, tak konia popędza
I wprost, naprzeciw postaciom cwałuje.
Stadnicki na ziemi, a Aniela w więzach;
Taki właśnie obraz przed nim się rysuje.
Mongoł w pstrym kołpaku
przerzuca przez siodło
pannę jak worek ziemniaków.
Uwiózł ją i ucieczkę podjął.
Szerokim łukiem i z dala od wrogów,
zerkając tylko, czy nie ma pościgu
pędzi do rzeki, ponad stromy wąwóz.
Amar! Amar! Woła, leci jak w wyścigu
w kierunku skarpy i w stronę wąwozu,
które dzieliły od rzeki i Persy wolności.
Z brzegu wyspę widać, pewnie szuka brodu,
ogląda się wstecz, ciągle na baczności,
bo trzej rycerze skrzydlaci odrzucili kopie.
Z koncerzami w dłoniach, pomiędzy chałupy
gnają, by napastnika ścigać i dopaść go bokiem.
Tak szły w wyścigi oto obie grupy;
Janko wraz ze swymi pocztowymi gnał jak ogar,
Persa z pachołkami pędzili z więzioną Anielką.
Jedni chcieli odbić dziewkę, drudzy zabić wroga.
Panny życie było niewiadomą wielką.
Jedni, drugim byli już tak blisko, że Tatarzy
jęli strzelać z łuków, a rycerze z bandoletów.
„Nie strzelać! Anielka!” Janko woła do husarzy
I koncerzem pokazuje tył końskiego grzbietu.
Na tym koniu Persa (nie wiadomo czy żywe)
wiózł ciało dziewczyny, spętane rzemieniem,
wszystko się działo nad Sanu dopływem,
przez drzewa widać na wodzie promienie.
Prask! I buchają fontanny spod kopyt.
To koniec skarpy i początek rzeki,
tatarskie rumaki pośród fontann wody.
„Nie ciec za nimi” Karzeł skinął ruchem ręki.
„Za ciężkie pancerze, poszukamy brodu!”…
Tymczasem bitwa we wsi końca dobiegała.
Żołnierze wokół szukali jeszcze żywych wrogów.
Wszędzie wokół leżały - jak rozsiane - ciała.
Na szczycie wzgórza, skąd widać Babicze,
przy furze pustej, moszczonej wikliną trup leżał,
krwawy, w szyszaku ze szpicem,
obok zaś Stadnicki, we krwi, bez pancerza.
Zdaje się, dycha jeszcze, bo stęka i jęczy,
ale tego życia na niewiele starczy.
Medyk go opatrzył. Stadnicki: „Złoczyńcy,
cośmy nań przypuścili atak rańszy
mnie pobili i dziewkę podle porwali.
Dla mnie ona droga, już ją pokochałem,
jak córkę. Ci ją niczym wieprza spętali,
Persa pewnie pannę utopił! Tyle ją widziałem
co ten drań ją zdybał i na koń ją wsadził,
a ja wtenczas miałem dwóch łotrów na głowie,
a łotrów bić trzeba (jak sam Jaśko radził),
zajęty byłem walką o życie, Acanowie!
Anielę mus ocalić, Persę do piekła wyprawić,
bo tam jest jego miejsce!” Tu Szlachcic ucichł,
bo rany na piersi mocniej zaczął krwawić.
Towarzysze broni i medyk ręczyli z panną wrócić.
Nie wiedzieli wtedy, że już pościg ruszył,
a Janko w tym czasie rzekę już przekracza.
Z towarzyszami pędzi, skrzydła zrzuca, kluczy,
By - uchowaj Boże - tropu nie tracić i Persę osaczać.
Gnają tak długo, płytką rzeka, środkiem,
A woda pryska spod kopyt pędzących.
Z tyłu wojacy, Janko - Karzeł przodkiem
- trzej wściekli, bitni, skuteczni, obrońcy…
Od redakcji:
Co dalej z bohaterami? Czy Jankowi udało się ocalić Anielę? Czy przeżył bitwę Stanisław Stadnicki? Wszystkiego dowiecie się na kartach poematu „Wrzosowisko” pióra Krzysztofa Kwasiżura pochodzącego z Bachórca w gminie Dubiecko. Jak pisze autor w słowie wstępnym inspiracją do napisania poematu była „legenda o niebieskiej wstążce i zatopionym w bagnie mieście z którego przyszła pomoc dla wioski (Bachórca). Jakie było to miasto, kto w nim rządził i jak wydarzenia przebiegały; tego już legenda nie mów”i. To już twórcza inwencja autora wpleciona w fakty historyczne. Zachęcamy donabycia książki i życzymy miłej lektury.
"Wrzosowisko. Poemat podkarpacki" - jest piątą książką poety, prozaika i krytyka literackiego Krzysztofa Kwasiżura. Jest efektem rocznej pracy nad legendą jednego z Podkarpackich mokradeł, autentycznej historii XVII-wiecznego szlachcica-bandyty; Stanisława Stadnickiego zwanego "Diabłem Łańcuckim" i umiejętności poetyckich autora.
W efekcie czytelnik otrzymał do ręki poemat rymowany, wciągający, zaskakujący, czasem wzruszający do łez, z nieoczekiwanym zakończeniem. Wydawnictwo Pisarze.pl Warszawa 2018.
Krzysztof Kwasiżur – urodzony w 1973 r. w Przemyślu. Mieszka w Furmanach pod Sandomierzem.
Poeta młodego pokolenia, prozaik, krytyk literacki (specjalizacja – poezja polska), felietonista i autor tekstów wielu piosenek. Jego nazwisko znalazło się w Antologii Poetów Polskich 2016. Studiował socjologię w Państwowej Wyższej Szkole Wschodnioeuropejskiej w Przemyślu. Uprawiana twórczość: poezja, miniatura (opowiadanie), esej, felieton, recenzja. Współpracuje na stałe z tygodnikiem artystycznym „Pisarze.pl”, drukowany bywa również w „Krytyce Literackiej”, i „Własnym głosem” – warszawskim miesięczniku kulturalnym. Autor i reżyser wielu wydarzeń kulturalnych, spotkań poetyckich w całej Polsce, członek RSTK w Przemyślu, członek Rady Artystycznej Robotniczego Stowarzyszenia Twórców Kultury w Przemyślu, Przewodniczący Sądu Koleżeńskiego RSTK Przemyśl. Członek grupy poetyckiej Centrum Kulturalnego w Przemyślu. Pomysłodawca i Redaktor naczelny „Przemyskiej Loży Artystycznej” - czasopisma i Spółdzielni Artystycznej o tej samej nazwie. Debiut prasowy w „Głos znad Sanu” (2008), debiut książkowy – „Teksty najprostsze”(2010).
Autor czterech tomików i zbiorów poezji, z których jeden – „Niebieski” został w całości przetłumaczony na język rosyjski a także wielu publikacji w czasopismach społeczno-kulturalnych i literackich. Autor tekstów piosenek.
Wspaniały artykuł ,warto przeczytać, [moja Mamusia pochodzi rodem z Babic z d .Burchala ]
OdpowiedzUsuńBolesław Brzuchacz {Wałbrzych-Jodłówka}